Twierdzi, że nie pracuje dla pieniędzy, ale dla przyjemności. W swojej działalności kieruje się hasłem - „Łączymy sprzeczności, ufamy wszystkim, zmieniamy siebie”. O tym, na konferencji biznesowej Networking & Business, organizowanej w dniach 17-18 lutego 2018 r. w Hotelu Arche w Częstochowie, opowiedział Władysław Grochowski, prezes firmy deweloperskiej Arche.
Jakie były początki?
Władysław Grochowski: Działać zacząłem wcześnie. Może nie będę opowiadał o tym, jak byłem małym dzieckiem i o moich wówczas wyobrażeniach, lecz rozpocznę od okresu podstawówki (śmiech).
Zawsze gdzieś mnie nosiło i w ogóle nie chciałem się uczyć. To było dla mnie zupełnie obce. Nie interesowała mnie szkoła, żadna. Później zostało mi to na całe życie, ale książki pochłaniałem, nawet w podstawówce. W czwartej czy piątej klasie przeczytałem wszystko co było do przeczytania, potem dowozili mi nawet książki z innej biblioteki (śmiech). Ostatnio pomimo, że chorowałem, to nawet byłem zadowolony, ponieważ przeczytałem dwie książki, do których dawno się przymierzałem i pochłonąłem je do razu.
Później, będąc w średniej szkole, praktycznie już w pierwszej klasie nie chciałem pieniędzy od rodziców. Sam się utrzymywałem, a czasami nawet pożyczałem tacie (śmiech). Wcześnie zacząłem, więc trochę popracowałem. Robiłem zdjęcia kolegom i koleżankom w liceum plastycznym. Obsługiwałem wówczas dwie szkoły: plastyczną i muzyczną. Dziennie to było kilkadziesiąt, kilkaset zdjęć. Co najmniej dwa filmy po 36 klatek. Tak więc byłem dobrze sytuowany(śmiech na sali), niedługo kupiłem sobie dobry sprzęt. Wysyłałem też zdjęcia na konkursy i nawet dostawałem jakieś nagrody. Byłem taki mądry, że w ostatniej klasie przestałem w ogóle chodzić do szkoły. Na początku roku przynosiłem zwolnienia lekarskie. Miałem trzech lekarzy, do których chodziłem, a że robiłem dobre wrażenie, to mi zwolnienia dawali. Potem nie nosiłem już zwolnień, bo nie chciało mi się po nie chodzić. Po prostu rzuciłem szkołę.
Uczestnik konferencji: Dobrze, że na sali nie ma młodzieży (śmiech).
WG: Ale wyszedłem na ludzi, także każdy ma szansę (śmiech). Pewnie na tym by pozostało, ale tak jak mówię, ja mam szczęście do ludzi. Ostatniego dnia przed maturą, wracałem sobie ze zdjęć. Spotkał mnie profesor plastyki i mówi, że jutro zaczyna się matura i jakbym przyszedł, to by mnie dopuścili. Nie miałem wiele do stracenia i rano się zjawiłem na maturze. Faktycznie mnie dopuścili. Maturę zdałem. Na sali nie ma młodzieży, więc mogę opowiedzieć jak to było. Polski to sobie napisałem, a z matematyki trochę mi pomogła wychowawczyni. Miałem porządnych nauczycieli (śmiech). Na studia zdawałem do szkoły filmowej, ale też nie dlatego, że mnie film interesował, ale tylko dlatego, że tam było 27 kandydatów na 1 miejsce, więc jakbym się nie dostał, to by nie było problemu (śmiech). No, ale dostałem się za drugim razem. Jednak po jakimś czasie ta szkoła też przestała mnie interesować. Nie skończyłem jej, choć studiowałem cztery lata.
UK: A jak to było z wojskiem?
WG: Z wojskiem to też była ciekawa historia (śmiech). Ogólnie to wojsko chciało mnie wziąć, nawet miałem skierowanie do wojska. Dostałem jakąś jednostkę, ale tam nie pojechałem. Pojechałem do lekarza psychiatry i otrzymałem zaświadczenie, że nie nadaję się do współdziałania w grupie, szczególnie w zbiorowości wojskowej koszarowej. Jak je dostarczyłem, to wysłali mnie na komisję do szpitala psychiatrycznego do Abramowic, do Lublina. Było ze mną czterech chłopaków, którzy symulowali w oparciu o to co tam przeczytali. Ja natomiast, powiedziałem tylko jakie mam podejście. Dostałem kategorię „E”, a oni wszyscy poszli do wojska (śmiech).
Po szkole filmowej przeszedłem na swój „indywidualny tryb”. Podejmowałem własne działania. Miałem zaproszenie do Ameryki, ale nie pojechałem. Przestraszyłem się i wyjechałem na wieś, do swojej rodzinnej wnioski i zająłem się ogrodnictwem. Chciałem tylko być niezależny. Były to czasy komuny. Zatrudniałem wtedy już kilku ludzi, czasem kilkanaście - kilkadziesiąt osób. Nawet eksportowałem do Rosji. Miałem kontakty. Nawet było nieźle. Nadszedł jednak rok ‘90. Ostatniego dnia przed wyborami samorządowymi przyjechał do mnie ksiądz proboszcz i powiedział, żebym zapisał się na radnego i zebrał podpisy. Odpowiedziałem, że mnie to nie interesuje, bo polityka nigdy mnie nie interesowała. Wtedy ksiądz sam zebrał podpisy i zostałem radnym, a potem wójtem. Byliśmy chyba jedną z najlepszych gmin w Polsce, bo przeznaczaliśmy 70% budżetu na inwestycje. Wcześniej, jak zostałem wójtem, to połowę pracowników zwolniłem, a połowie dałem pieczątki z upoważnienia wójta, bo ja się na tym nie znałem, więc dlaczego miałem się podpisywać na dokumentach? (śmiech). Był jeden warunek, że jak pojawiał się interesant, to tego samego dnia mieli załatwiać sprawę, nie mogli jej zostawić do następnego dnia. Dlatego nie raz pracownicy musieli zostać dłużej, ale nie wypuścili interesanta z niezałatwioną sprawą. Ja mogłem, bo wcale się na tym nie znałem i nie musiałem być tym wójtem (śmiech). W każdym razie potrafiliśmy wybudować dwie szkoły w ciągu roku w dwóch wioskach, w dodatku zupełnie bez pieniędzy. Tak można było tylko w tamtych czasach, bo producenci nie mogli sprzedawać materiałów, a gminie dawali na kredyt. Wówczas dużo pieniędzy dostawaliśmy z ministerstwa, wiele rzeczy można było załatwić na skróty, formalności było też mniej. Wszystko było nowe, a w gospodarce było jak w polityce, jak kto sobie radził, to tak można było podziałać. Pewnie by to tak było, tylko mnie odwołali pół roku przed zakończeniem kadencji. Wtedy jeszcze radni wybierali wójta. Dlaczego mnie odwołali? Nie wchodziłem z nimi w układy. Myśleli, że pomogę im załatwić interesy, kogoś tam zatrudnię, dam jakąś pracę, a ja zachowywałem się tak, jakbym nie rozumiał o co chodzi (śmiech). Ale miałem satysfakcję, bo sołtysi mnie obronili, nawet zebrali parę tysięcy podpisów, chcieli okupować urząd gminy, ale ja sobie odpocząłem te pół roku. W następnej kadencji nawet z innych gmin chcieli mnie zatrudnić, skoro w mojej gminie mnie nie chcieli. Zgodziłem się w swojej, byli już inni radni, pracowałem bez wynagrodzenia, bo wtedy prowadziłem już firmę Arche. Znowu zakończyłem kadencję pół roku przed czasem, bo weszła ustawa antykorupcyjna i nie można było łączyć funkcji, więc się pożegnałem z polityką.
Pierwsze kroki.
WG: Firma, którą założyliśmy z rolnikami na początku roku 1991, to było 100 tys. zł. Ja miałem 2 tys. zł, udział 2%. Zresztą, pieniądze pożyczyłem w Banku Spółdzielczym. Zaczęliśmy budowę segmentów w Warszawie – Wilanowie. Było tak, że pieniędzy było mało, mało tego, budowaliśmy nie na swoim gruncie, za nie swoje pieniądze, bo co to znaczy 100 tys. na 24 segmenty. W dodatku uchylili nam pozwolenie, bo znowu nie wszedłem w jakieś układy. Do tego zaczął nas kontrolować urząd skarbowy, trwało to przez wiele lat. Naliczył nam 800 tys. zł kary. Zapłaciliśmy karę, a po dwóch latach, po odwołaniu do NSA, zwrócili nam dwa razy tyle (śmiech).
UK: Więc to był dobry biznes?
WG: Bardzo dobry (śmiech). To nas nauczyło radzić sobie później z trudnymi zadaniami. Tamtą pierwszą inwestycję ukończyliśmy i z całej tej sytuacji wybrnęliśmy. Niektórzy dostali duże rabaty, bo formalnie nie do końca wywiązaliśmy się w czasie. Ja nikogo nigdy nie oszukiwałem, tak mi się wydaje. Zawsze też mam zaufanie do porządnych ludzi. Na tej inwestycji nauczyliśmy się trochę, a na kolejnej już zaczęliśmy zarabiać pieniądze. Na pamiątkę tych zdarzeń powstał film Układ zamknięty. Jak dowiedziałem się, że producenci filmu nie są w stanie zorganizować finansowania i Instytut Sztuki Filmowej bronił się przed tym, to te konkretne pieniądze, 1 mln zł, poszły od nas. Oni resztę zorganizowali. Myślę więc, że mamy spore zasługi w tym, że ten film powstał.
Grupa Arche.
WG: Jesteśmy firmą rodzinną. Wybieramy zawsze trudniejsze lokalizacje. Mamy duże doświadczenie w takich trudnych sytuacjach np. jakieś spory rodzinne lub konieczność połączenia kilku działek. W tych tematach świetnie sobie radzimy. W przeciwieństwie do korporacji lub spółek giełdowych, my cierpliwie to doprowadzamy do skuteczności. Mamy niezłe lokalizacje i niezłe wyniki. Po jakimś czasie pojawiły się hotele. Pierwszy hotel był w Siedlcach, taki maleńki budynek biurowy w dzielnicy przemysłowej. Kupiliśmy tam hale, nie wiedziałem co zrobić z budynkiem biurowym, czy np. wyburzyć, bo wynająć nie można było. Zrobiliśmy więc hotel. Oczywiście nie miałem o tym pojęcia. Prawie nigdzie nie jeździłem, poza tym zawsze wracam do swojej żony, na mnie hotele nie zarobią (śmiech).
Co na to wszystko żona?
WG: Moja żona. Gdybym mógł, to bym jej w ogóle nie opuszczał, Ja mam żonę najwspanialszą na świecie. Szczególnie mogę to powiedzieć po 40 latach stażu. Żonę mam zupełnie wyjątkową. (oklaski). Moja żona jest artystką i wyjątkową zołzą (śmiech). Ale jest wspaniałą kobietą i inne mnie nie interesują.
Kolejne inwestycje.
WG: I tak uczyliśmy się na tym małym hoteliku. Potem pojawił się Pałac Łochów. Po studiach zawsze chciałem kupić sobie jakiś zabytek. Wcześniej była jakaś przygoda – Pałac w Mordach. Tam nawet zawiozłem żonę. Żona, jak to zobaczyła, to nie rozmawiała ze mną dwa tygodnie. Dlatego, jak kupowałem Pałac Łochów, to żonie nie mówiłem, dowiedziała się dopiero po paru miesiącach. I wtedy nie rozmawiała ze mną chyba tylko dwa dni (śmiech).
Pałac Łochów to w ogóle był ciekawy obiekt, bo w swoim czasie było to miejsce, gdzie strach było podjeżdżać. Zbierali się tam ludzie z okolicy i pili wódkę. Jeśli ktoś tam był wtedy i widzi teraz jak to wygląda i co udało się zrobić, to na pewno daje to dużą satysfakcję. Przy okazji wybudowaliśmy mieszkania dla tych ludzi. Oni też trochę się zmienili, to też jest duża satysfakcja, że ci ludzie w innych warunkach zadbali o siebie.
W tej chwili Łochów jest mocno rozbudowany. Jest około dwustu trzydziestu paru pokoi, będzie jeszcze więcej. Jest tam bardzo duży potencjał. Teraz nazywa się to Pałac i Folwark Łochów.
Po Łochowie była fabryka papierosów w Łodzi, osiedle Tobaco i Hotel Tobaco.
UK: Bardzo ładne miejsce. Odsłonięta cegła, niby takie fabryczne klimatyczne wnętrza.
WG: Dostaliśmy wiele nagród za te wnętrza. Zawsze staramy się by każdy projekt był inny. Jesteśmy taką dziwną siecią hoteli, że nie powtarzamy projektów, tylko traktujemy je autorsko. Nazywam nawet te swoje hotele bardziej kolekcją, niż siecią. Staramy się, żeby połowa hoteli była w obiektach zabytkowych.
UK: A co z remontem zabytków, konserwatorem zabytków, czy są specjalne wymagania?
WG: Oczywiście, że są. Na początku było dużo trudniej, bo nie mieli do nas zaufania. Teraz jest coraz łatwiej. Wiadomo, że taki obiekt, to większe koszty i więcej czasu, ale na pewno takie obiekty będą z biegiem czasu zyskiwały na wartości, w przeciwieństwie do obiektów, które nie są zabytkiem, starzeją się i tracą na wartości.
UK: Czy kupiliście hotel w Częstochowie ze względu na lokalizację?
WG: Obiekt w Częstochowie kupiliśmy w stanie surowym, bo ktoś nie poradził sobie z inwestycją. Myślę, że również lokalizacja nie była bez znaczenia. Jasna Góra ma swoją markę i sąsiedztwo. Staramy się wybierać takie lokalizacje, żeby nie było w przyszłości problemów.
UK: Jak analizuje Pan potencjalne inwestycje?
WG: Wcale tego analizuje, bo to jest mało ciekawe (śmiech). W ogóle, zarabianie pieniędzy jest mało ciekawe. Mnie nigdy to nie interesowało. To wszystko wyszło mi niechcący. Poza tym, mam bardzo małe potrzeby materialne. Całe szczęście, że moja żona jest całkiem inna (śmiech). Dobrze, też że inni ludzie coś kupują, bo jakby byli tacy jak ja, to byłoby nieszczęście. W każdym razie, działam na emocjach. W swoim czasie troszkę się tego wstydziłem, nie byłem pewny, ale we wszelkich decyzjach biznesowych działam na emocjach i teraz śmiało to mogę powiedzieć. Więc, albo podejmuję decyzję od razu, a jeśli zostanie mi kilka dni na podjęcie decyzji, to zwykle mi się już nie chce, przechodzi mi ochota i choć byłoby to dobre, to rezygnuję. Tak było np. z kolejnym obiektem, teraz w trakcie modernizacji – Cukrownia Żnin. To jest olbrzymie, kilkadziesiąt tysięcy metrów kwadratowych, ponad 400 pokoi, wielkie sale, muzeum cukrownictwa, muzeum optymizmu, centrum rehabilitacyjne w ogóle wielkie założenie. Miasto w mieście. A pojechałem tam, żeby zobaczyć taką cukrownie po tym, jak spółka cukrowa ogłosiła sprzedaż. Dyrektor zabrał mnie na obchód, znalazłem taką książeczkę, że obchodzili 100-lecie na początku lat ‘90. Przeczytałem w niej jak zakładali ją Polacy i Niemcy. Założyli spółkę i w ciągu jednego roku powstała cukrownia. Choć była to skomplikowana technologia, to cała kompania była uruchomiona. To był ten moment kiedy podjąłem decyzję, że kupujemy cukrownię, bo skoro inny mogli, to i my możemy. Poza tym nikt inny by tego nie chciał. Nie sądzę, żeby był drugi taki wariat na świecie, żeby się tego podejmował, bo to jest szaleństwo.
Z innych ciekawych historycznych obiektów mamy Zamek w Janowie Podlaskim. 199 pokoi, duże sale. Ogólnie, to staramy się zajmować takimi obiektami, których nikt inny nie chce. Jak ktoś chce, to my nie wchodzimy, bo obiekt otrzyma nowe życie. Po tych doświadczeniach wybieram raczej trudniejsze zadania, bo to daje większą satysfakcję i jest mniej konkurencji, to też jest ważne. Do tego, co jest łatwe, to jest wielu chętnych. Łatwego zarabiania pieniędzy wszyscy by chcieli, a później różnie to wychodzi.
UK: A skąd pojawiła się nazwa firmy?
WG: Arche – początek rzeczy, ze słownika wyrazów obcych. Zacząłem od A i tak mi się spodobało. Dalej nie szukałem.
UK: Jakie były źródła finansowania?
WG: Ogólnie to ludzie nas finansują. Ludzie mi ufają. Staram się ich nie zawieść. Ja mogę wszystko stracić, ale nie ten, kto mi powierza pieniądze lub na mnie liczy. To jest w ogóle nie do pomyślenia. Także, można było liczyć na pieniądze ludzi. Poza tym, kiedyś pierwsza umowa, jak podpisywaliśmy, miała jedną stronę. Mam też bardzo ciekawą umowę, jak mecenas kupował u nas mieszkanie i powiedział, że ma zaufanie do firmy i nie będzie czytał umowy, pomimo, że miała ona już trzy strony. Zapisał tylko jakie mieszkanie i jaka cena. Myślę, że zaufanie jest ważne. To jest to, czego nam brakuje w tych czasach, a to jest nieszczęście i wszyscy ponoszą tego konsekwencje. Będziemy sobie tworzyli dużą ilość papierów, ustaw itp.
Oczywiście dodatkowo pożyczamy pieniądze w bankach, mamy również obligacje. Kapitał własny, po tych 26-27 latach, wynosi 250 mln.
Działalność gastronomiczna.
WG: Mamy też taką działalność gastronomiczną – Kuchnia za ścianą. Prowadzą ją moje dwie młode siostrzenice. Bardzo dobrze się im to rozwija, bo nie ma tu żadnego oszustwa. Założenie jest takie, że gotuje się każdego dnia ze świeżych produktów, bez przypraw, sprzedaje na wagę. Jeśli coś jest nie sprzedane, to na koniec dnia jest utylizowane. Jest to mały lokal o pow. ok. 100-120 m2, który bez żadnej reklamy potrafi wydać 400-500 obiadów dziennie. Obecnie jest 12 takich lokali tylko w Warszawie i 4 czy 5 jest w przygotowaniu. W gastronomi można bardzo szybko polec, ale można też bardzo szybko zarobić.
Działalność charytatywna.
WG: Trzy lata temu założyliśmy z moją żoną Fundację Leny Grochowskiej. Zawsze staram się dawać tyle, ile ktoś chce i dużo więcej, a mimo wszystko jeszcze więcej otrzymuję. To bardzo dziwne, ale już tak jakoś jest, że ja od ludzi dużo otrzymywałem. Myślę, że to jest potrzebne wszystkim. Fundacja sprowadza repatriantów z Kazachstanu. Daje im mieszkanie i pracę. Jest też trochę osób z Ukrainy. Sprowadziliśmy 12 rodzin, teraz do Góry Kalwarii przyjedzie 6 kolejnych rodzin. Oprócz tego fundacja zajmuje się osobami z zespołem Downa, organizujemy konkurs, robimy plenery, bale charytatywne. Bale polegają na tym, że osoby z zespołem Downa bawią się razem z prezesami i dyrektorami. Pierwszy raz miałem dużo wątpliwości, czy ci zdrowi ludzie zechcą bawić się z takimi osobami. Okazało się, że następnego dnia otrzymałem tyle podziękowań, że dla tych zdrowych to była terapia. Ludzie z zespołem Downa są bardzo otwarci, wszystkie panie były obtańczone, z wielką kulturą zapraszali panie do tańca, żadna pani nie odmówiła. Wiemy, że oni bardzo lubią się bawić w swoim towarzyskie, ale nie wiedzieliśmy, że oni są nam też potrzebni i są bardzo otwarci. Daje nam to wiele do myślenia, że ten świat jest całkiem nie głupio urządzony. Ktoś nauczył nas, że my jesteśmy lepsi, że są jakieś elity. Nieprawda, elity mogą jedynie od siebie więcej wymagać, a nie więcej żądać.
W zeszłym roku razem z Kurią Siedlecką wybudowaliśmy też szkołę w Czadzie. To jest jeden z najbiedniejszych krajów świata, skorumpowany, ale dzieci bardzo chcą się uczyć. Każdy kto się tam uczy, potem się wybije, to potem całą rodzinę utrzymuje, tak są solidarni.
UK: Rynek gastronomiczny hotelarski jest bardzo ciężki, znam się na tym od strony klienta, bo dużo jem...
WG: A to widać(śmiech).
UK: … no nie nie widać, ale naprawdę dużo jem (śmiech)…
WG: Bo Pan zdrowo je (śmiech).
UK: ...staram się…
WG: Pewnie błonnik(śmiech).
UK: ...staram się…
WG: ...ja też trochę . Dlatego trochę się poznałem na tym (śmiech).
UK: … biznes gastronomiczny hotelarski - trudno się na nim utrzymać, jest wiele hoteli, a każde Pana przedsięwzięcie, o którym Pan mówił, kończy się sukcesem. Zatem pytanie, jak się wyróżnić na tym trudnym rynku i jak zdobywać swoich klientów?
WG: Myślę, że przede wszystkim mam w firmie bardzo dobrych ludzi. Ja wiem o tym, że na niczym się nie znam, jestem tego świadom. Dlatego muszę dobrać sobie ludzi, którzy się znają na czymś, jeżeli nie, to wymieniam, bo nie zawsze trafię. Tak jak tu w Częstochowie, pani dyrektor, jest drugim dyrektorem, ale myślę, że już długo teraz nie będę musiał wymieniać. W niektórych obiektach często wymieniam w innych wcale. (śmiech). Oczywiście to pracownicy pracują na wyniki. Wchodzimy w hotelach w system condo, bo nie stać by nas było, żeby budować tyle hoteli. W tym roku otwieramy pięć hoteli, w budowie też jest kilka, a w przygotowaniu kilkanaście. Na rynku są wielkie sieci zagraniczne. My jesteśmy taką inną siecią i musimy sobie radzić z tymi dużymi sieciami, czymś się wyróżnić. Myślę, że wyróżniamy się jakością, emocjami, czy wartościami, które gdzieś po drodze straciliśmy. A tu się okazuje, że jak ja się otwieram, to dla ludzi emocje są ważne, tylko czasem po drodze można się pogubić. Mam nadzieję, że my to odnajdujemy. Zauważam, szczególnie w kontaktach z młodymi ludźmi, że oni trochę inaczej podchodzą. Ten świat się zmienia, każdy dzień jest inny. Ja nie planuje wiele. Wiem ogólnie, że mamy rosnąć, bo rośniemy, ok. 25% rocznie, ale żebym sobie zakładał ile i w jakim czasie, to tego nie wiem. Cieszę się z tego co mi każdy dzień przyniesie. Rano, jak wstałem, pomimo że teraz jestem chory, to cieszyłem się że jadę i że się z Państwem spotkam. Każdy dzień przynosi niespodzianki.
A to, że to jest trudniejsze, to znaczy że ma to duży potencjał, bo mamy mniej konkurencji. Dlatego obiekty są zabytkowe, trudniejsze. Myślę, że jesteśmy na dobrej drodze by być najbardziej rozpoznawalną firmą w działalności hotelarskiej. A Kuchnia za ścianą myślę, że spokojnie ma potencjał na kilkaset kuchni w Polsce i myślę, że na świecie też. To dzięki tej formule, jaką dopracowaliśmy. Zresztą cały czas pracujemy i tworzymy nowe rzeczy. Nie powtarzamy gotowych sposobów, bo to mało ciekawe. Lepiej jest jak się coś wymyśla i tworzy.
UK: Na Waszej stronie jest informacja, że 1% przychodu oddajecie na fundację. To zaskakujące, bo to dużo, prawda? Chodzi w końcu o przychód, a nie dochód. Czy to przychód tylko z hoteli, czy z innych źródeł?
WG: Z hotelu i działalności deweloperskiej. Kuchnia za ścianą to osobna grupa. Mamy w tej chwili za zeszły rok przychód ok. 270 mln, jeśli dobrze pamiętam. Wówczas przeznaczane jest ponad 2 mln na takie cele. Mam z tym pewien problem, bo ostatnio ta marża nam maleje. Na tyle rząd dokłada różnych sprawozdań, że to się tak nie da, żeby takie marże uzyskiwać. Może w przyszłości będzie inna formuła. Mimo wszystko w tej chwili, póki mam zyski, to śmiało mogę się dzielić. Myślę, że to się opłaca. Jesteśmy pozytywnie postrzegani przez naszych klientów, a ich jest coraz więcej. Wydaje mi się, że to też jest też bardzo opłacalne, także wizerunkowo.
UK: Taka jasna i prosta deklaracja dzielenia się jest niespotykana. Wiele firm mówi, że wspiera i finansuje jakiś cel, ale nie ma chyba nikogo innego, kto mówi wprost, że przeznacza 1% na działalność fundacji?
WG: Dziękuję bardzo. Jeszcze dużo zostaje, także ... (śmiech). To też nie są nasze pieniądze, tylko naszych klientów. To ich zasługa, że są. My możemy dzięki temu rosnąć. Klienci sporo nas nauczyli przez te lata. Szczególnie ci najbardziej wymagający, zawsze jestem im bezgranicznie wdzięczny. Staram się podziękować temu, kto nas na koniec mocno wymęczy i dopiero wtedy on jest po naszej stronie (śmiech).
UK: Nie należy Pan do pamiętliwych osób?
WG: Dobre jest to, że mam krótką pamięć (śmiech). To jest naprawdę bardzo wygodne. To co złe, to bardzo szybko zapominam. Dzięki temu ja z każdym mogę wchodzić w relację, nawet z człowiekiem, który zrobił mi największą krzywdę. Potrafię to szybko wyrzucić z pamięci. To naprawdę jest wygodne (śmiech).
Chciałbym być porządnym, dobrym człowiekiem. Ja zakładam, że tacy są też ludzie. Staram się też im odwdzięczyć. Wiem też, że w różnych okolicznościach człowiek może się różnie zachować. Nieraz ktoś kto wydaje się być bandziorem lub nieporządnym człowiekiem, „marginesem”, to w pewnych okolicznościach, jak dostaje szansę, to potrafi prawidłowo ocenić sytuację i zachowywać się. W firmie funkcjonuje u nas takie hasło „Łączymy sprzeczności, ufamy wszystkim, zmieniamy siebie”. Łączymy sprzeczności - nie tylko w projektach, ale też z ludźmi. Ja bardzo lubię różne charaktery, trudnych ludzi, gdzie wydawać by się mogło, że nie można się dogadać. A jednak można. Ufamy wszystkim – ludzie ogólnie nie mają zaufania. Oczywiście, ja też mam pewne ograniczania i wątpliwości i nie jestem do końca naiwny. Jednak zdarzyło się, że miałem transakcję i interesy z takimi osobami, którzy tylko oszukiwali i tylko mają sprawy w sądzie. Miałem taką bardzo ryzykowną i niewygodną umowę, jednak ta osoba nie śmiała mnie oszukać i wykorzystać tego. Uważam, że zawsze lepiej jest sobie porozmawiać i dogadać się, niż prowadzić spory. Szkoda tej energii. Zmieniamy siebie - ja nie chce nikogo zmieniać. Nie mam takich potrzeb. Mogę zmieniać siebie.
UK: Skąd ma Pan siłę do tworzenia nowych biznesów i zarządzania taką dużą grupą?
WG: Trochę sił mam od żony (śmiech). Żona zawsze uważała, że jestem leniwy (śmiech). Postanowiłem więc jej udowodnić, że jednak mogę coś zrobić. W swoim czasie tak udowadniałem, że się za bardzo zapędziłem. Był taki czas w naszym małżeństwie, że wyjeżdżałem – żona spała, wracałem – żona spała. Na szczęście dotarło to do mnie, że to we mnie był problem. Na prawdę bardzo kocham żonę. Moja żona uratowała nasze małżeństwo.
Siłę mam chyba też z góry. Tak to chyba już jest. Pracuję nie dla pieniędzy, tylko dla przyjemności. Staram się tego uczyć również pracowników i uczulać, że nikt nic nie musi. Albo chce, ma przyjemność i satysfakcję z tego co robi, a jeżeli nie, to niech się nie męczy.
UK: Czy nie szuka Pan pracowników? (śmiech).
WG: Szukam (śmiech). Nawet będzie konkurs na szczególnego pracownika. Sam dostałem wiele różnych statuetek i wyróżnień np. zostałem Super Optymistą Roku. Prawdopodobnie będziemy robić takie Światowe Centrum Optymizmu w Żninie i będzie konkurs na sobowtóra. Główna nagroda to zatrudnienie w naszej firmie (śmiech). Kiedyś na jednej konferencji spotkałem kogoś podobnego do siebie i ludzie pomylili go ze mną, bo ja się spóźniłem. Mnie to się bardzo spodobało.
UK: Mówił Pan o tym przekazywaniu odpowiedzialności, te pieczątki, niech oni tam robią, bo się lepiej znają. Od strony praktycznej, jak przekazujemy tą odpowiedzialność u siebie w firmie, to czy kieruje się Pan, jak to Pan później powiedział, że „ten kto chce” to daje Pan mu tę odpowiedzialność, czy ma Pan jeszcze inne wyznaczniki komu rzeczywiście dać tą odpowiedzialność, bo mówimy tu o deficycie zaufania.
WG: To zaufanie utracą. Odpowiedzialność radzę przekazywać wszystkim. Pracownicy mają prawo do błędów i nawet do dużych, jeśli nie są celowe. Ja na nie pozwalam, bo gdybym krzyczał na pracowników, to następnym razem nie chcieliby podejmować decyzji, a cóż mi z takich pracowników. Należy odpowiedzialność przekazywać pracownikom, niech się ludzie cieszą. Ja to śmieję się nawet, że prezesem to ja czasami bywam, jak mi przygotują dokumenty i tylko muszę je podpisać. Teraz to już nawet na wizytówce nie mam prezesa. Jestem wygodny i dopóki to funkcjonuje, to czemu nie. Można się w to bawić.
UK: Jak wygląda inwestycja we Wrocławiu?
WG: Pojechaliśmy do Wrocławia, bo było ogłoszenie o sprzedaży szpitala przez Akademię Medyczną. Obejrzeliśmy chyba ze 3 szpitale i parę kamienic. Zdecydowaliśmy się na kupno szpitala, ale nie pamiętam przy jakiej ulicy, kilka takich rozproszonych budynków. Załatwialiśmy to w ostatniej chwili, bo rano następnego dnia trzeba było wpłacić wadium. Ale w nocy obudziłem się i dostałem olśnienia, że trzeba kupić jednak ten szpital przy ul. Kasprowicza, który sprzedawał Marszałek. Rano zdążyłem tylko zadzwonić, by nie wpłacali wadium na ten pierwszy szpital, tylko na ten drugi. Uważam, że ta inwestycja to był bardzo dobry wybór pomimo, że to trochę potrwa, ale my mamy cierpliwość. Budynek jest bardzo ciekawy. W jednym skrzydle mieszka tam 9 sióstr zakonnych. Siostry bardzo się ucieszyły, bo tam jakiś niemiecki inwestor przymierzał się, ale nie złożył wadium, a siostry modliły się o takiego inwestora jak my (śmiech). Poza tym ja we śnie wiedziałem, że to właśnie ten obiekt. Ja to w ogóle mam bardzo ciekawe sny. Mam daniele, około 500 szt. Kiedyś śniło mi się że mnie obsługiwały w restauracji jako kelnerzy (śmiech). Innym razem śniło mi się, że jestem na ważnym politycznym bankiecie, z różnymi dostojnikami, razem z prezesem Kaczyńskim. Ja bardzo chciałem porozmawiać z Kaczyńskim. W końcu, gdzieś go znalazłem, ale on był taki maleńki, bardziej niż normalnie i musiałem się schylać by z nim porozmawiać. Ponieważ było mi niewygodnie, to go złapałem i posadziłem sobie na ręce i tak sobie dalej rozmawialiśmy. Chodziłem taki dumny, a on mi tu tak siedział (śmiech). Ogólnie to polityków nie lubię. Ale miałem taki piękny sen.
Wracając do inwestycji to zanim kupiliśmy szpital w Gdańsku przy ul. Kieturakisa, to szukaliśmy lokalizacji przez dwa dni w różnych miejscach: w Sopocie, w Gdańsku, na Nowym Mieście, na wyspie Spichszów, dogadywałem się z panem Nowakiem. Trafiliśmy na Dolne Miasto, tabliczka na sprzedaż, własność Akademii Medycznej. Tu też od razu była decyzja, że jak nie sprzedane, to kupujemy. Oczywiście jestem bardzo zadowolony z zakupu. To wszystko można zrobić z klimatem. Trochę się na tym znamy. Ogólnie dla inwestorów budujemy w systemie condo. Staramy się by była dobra stopa zwrotu. Nad tym pracujemy.
UK: Jaka jest stopa zwrotu? Czy jest to 7-8% rocznie?
WG: Ja nigdy nic nie gwarantuję. Jeśli ktoś tak robi, to dobrze życzę, bo ja nie jestem taki przewidujący. My nie gwarantujemy, poza tym, że porządnie podchodzimy do zarządzania. Naszym celem jest by osiągnąć 10% stopu zwrotu. Nad tym pracujemy niezależnie od lokalizacji. W Warszawie mamy lepiej, bo ok. 11 %. W Częstochowie mamy troszkę mniej, ale myślę że z obecną tu panią dyrektor też dojdziemy do tego (śmiech).
I tak stale mam pretensje, że wszystkie te prospekty i materiały robią za długie i za dużo (śmiech). Teraz np. umowa deweloperska, ma chyba ze 100 stron. To straszne, bo to tak, jakbyśmy wszyscy byli oszustami, a my wszyscy jesteśmy porządnymi ludźmi.
UK: Banki mają inne zdanie na ten temat (śmiech).
WG: Banki? No banki tak, banki z tego żyją. Klient niestety musi ponieść te wszystkie koszty, dodatkowe warunki techniczne, te wszystkie zabezpieczenia. Nie ma tak, że to jest za darmo. Każdy chce się porządzić (śmiech).
UK: Najlepsza inwestycja to w nieruchomości?
WG: Ja tego nie powiedziałem. Jest to dobra inwestycja, oczywiście, ale są i inne. Jest to w miarę bezpieczne. Na świecie dużo inwestuje się w nieruchomości. To zależy od możliwości. Bo można kupić sobie lokal lub kilka i pobawić się. My sami mamy taką inwestycję na próbę, ale to na przyszłość.
UK: Jak dokładnie wygląda u Pana zasada condo hoteli? Czy np. gdy my kupujemy sobie jeden lokal, to jest wydzielona księga wieczysta?
WG: Tak, osobna księga wieczysta. Wszystkie koszty i przychody idą do jednego worka, łącznie z restauracją. Po odjęciu kosztów, rozliczeń dokonuje się proporcjonalnie, bo każdy lokal w tej wspólnocie ma ileś metrów i jakiś udział. Ponadto do tej pory braliśmy 5 % prowizji z zysku. Dzięki temu mieliśmy motywację do zarządzania. Poza tym, każdy klient (inwestor) ma dostęp i bieżący wgląd do kosztów i wyników.
UK: Od jakiej kwoty można zacząć?
WG: Najtańsze, to takie ok. 18 m2, są poniżej 200 tys. zł. Inwestorzy dosyć często się kredytują. Przećwiczyliśmy to już przy pierwszym obiekcie przy ul. Puławskiej. Wystarcza i na spłatę kredytu, i zostaje na kolejne inwestowanie. Mamy bardzo dużą grupę, która kupuje kolejne. Nawet nie wychodzimy bardzo na rynek.
UK: Jakie najbliższe inwestycje, plany?
WG: Z hotelowych to 3 hotele w Warszawie: Krakowska, Geologiczna i Poloneza, w Lublinie, Żniwie, Wrocławiu, Krakowie, Gdańsku, Białymstoku, Pile… Z mieszkaniowych przede wszystkim Warszawa, Piaseczno i Łódź, ale też Wrocław, Gdańsk, Piła. To wszystko mi się już zamyka. To wszystko było dopełnieniem - mieszkania, hotele, gastronomia. Teraz tylko zdrowie – w ramach inwestycji wprowadzamy teraz taki element rehabilitacji, zdrowe życie. Każdy nasz obiekt ma swoją filozofię przewodnią np. w Janowie Podlaskim tworzymy taką jakby markę związaną ze zdrowiem - Bug da zdrowie, bo to jest nad Bugiem. Jest tam najniższe zanieczyszczenie, zdrowsza żywność, prowadzona jest tam rehabilitacja dla starszych i czasem też młodych. Więcej działalności nie będę już podejmował. Przynajmniej ja, nie wiem jak młodzi ludzie w firmie.
Bądź na bieżąco z najnowszymi promocjami
i wydarzeniami z życia
Arche i
naszych obiektów!